Kochani moi,
Startujemy dzisiaj z szeregiem majowych relacji z dwóch wyjazdów. Mam nadzieję, że spodoba Wam się część pierwsza czyli Kościelec. Miłego czytania!
Całą przygodę zaczynamy 30 kwietnia o 4:30 nad ranem, ledwo przytomni (tak, to jest środek nocy) wraz z naszym nowym kolegą Maćkiem pakujemy się w Gdańsku do busa i ruszamy do Zakopanego. Późnym popołudniem meldujemy się na zakopiańskim dworcu a następnie w Murzasihle gdzie standardowo mamy nocleg. W planach na następny dzień mamy tyle pomysłów, że w zasadzie nie wiemy jeszcze nic ale 1 maja wstajemy o 5 i ruszamy na szlak. Nie zaskoczę chyba nikogo pisząc, że standardowo ruszyliśmy z Brzezin przez Psią Trawkę do Murowańca (czy kiedykolwiek będzie wyjazd, podczas którego chociaż raz nie przejdziemy tej trasy?). Wiem, że dużo osób go nie lubi, że prowadzi praktycznie cały czas przez las, że wyboiście i krzywo ale co z tego, chyba przez jakiś sentyment -albo coś w tym rodzaju- uwielbiam ten szlak!
Trochę nieprzytomni (kto to słyszał wstawać o tej porze…) ale zadowoleni, meldunek Psia Trawka 🙂
Do Murowańca docieramy około godziny 7:30 gdzie spotykamy się z Maćkiem, który dotarł do nas z Kuźnic niebieskim szlakiem przez Boczań. Pomimo, że majówka w pełni to w schronisku spotykamy niewiele osób. Pochłaniamy szybkie śniadanko i ruszamy nad Czarny Staw Gąsienicowy. Osobiście uważam, że podejście ze schroniska do tego właśnie stawu to (mimo, że króciutka) jedna z najbardziej urokliwych tras, która odsłania przed nami cudowną panoramę na sąsiadujące szczyty. Na szlaku zalega trochę śniegu, mimo dość wczesnej godziny słońce grzeje a my szybciutko docieramy nad staw gdzie podejmujemy wspólną dyskusję- gdzie idziemy? Niby pogoda ładna ale wieje niemiłosiernie więc na odsłoniętym Kościelcu będzie urywało głowy więc może Zawrat? Ta upragniona, długo wyczekiwana przełęcz, która już 4 razy nie chciała mnie wpuścić. No tak, ale jakie wejście- zimowe czy już łańcuchy? Niby raki mamy ale może warto się wstrzymać i dowiedzieć… W końcu zapada szybka decyzja- dobra, robimy Kościelec.
Widok znad Czarnego Stawu Gąsienicowego. Na zdjęciu najwyższy, majestatyczny i przepiękny Kościelec, który już na nas czeka.
Ruszamy czarnym szlakiem w stronę przełęczy Karb i po pierwszych 15 minutach marszu napotykamy pierwszy zalegający śnieg, który staramy się ominąć idąc po kamieniach z lewej strony co okazuje się niezbyt dobrym pomysłem, ponieważ kamienie są mało stabilne i łatwo uciekają pod stopami. Mateusz wchodzi przede mną a wprost pod moje nogi turla się kilka kamieni. Docieramy w końcu do ścieżki, gdzie czujemy się już spokojni i bezpieczni. Co prawda wieje jak na Uralu ale wysiłek wynagradzają nam przepiękne widoki, w dole widzimy już Czarny Staw Gąsienicowy spod którego niedawno ruszyliśmy. Po dłuższej chwili docieramy na przełęcz Karb znajdującej się na wysokości 1853m n.p.m. Byliśmy tam z Mateuszem już w zeszłym roku aczkolwiek wtedy to był cel główny a teraz tylko przystanek- idziemy wyżej! Cały czas towarzyszy nam silny wiatr (wg. prognoz 60km/h), który przy mocniejszych porywach skłania nas do tak zwanego „słowiańskiego przykucu” co by nas nie zwiało 😉
Znowu jestem na Karbie, witam ponownie!
Widok z Karbu na Kościelec, wprost na sam szczyt!
Na razie dotychczasowa droga nie przysporzyła nam zbyt wielu wrażeń, samo podejście na Karb nie jest szczególnie wymagające i nie należy do tych ekscytujących. Podchodzimy do miejsca, gdzie widnieje ostrzeżenie o trudności szlaku i spadających kamieniach. Zaczynamy już bezpośrednie podejście na Kościelec. Na początku kamienista ścieżka, trochę stopni, dużo zakrętów i (nareszcie!) dochodzimy do pierwszej skałki, w sumie taka mini-rynna gdzie do wejścia przydadzą się już ręce. Sprawnie się przez nią wdrapujemy i lecimy dalej, sytuacja się powtarza- trochę stopni, mocno pod górę, zakręt i niespodzianka, czas na kolejny „wspin”. Tak naprawdę im wyżej tym mniej wygodnej ścieżki a co raz więcej wdrapywania się po skałkach, czyli tego co tygryski lubią najbardziej :). Na szlaku sucho i bez śniegu. Gdzieś w połowie drogi Mateuszowi przypomina o sobie jego nieodłączny kompan górskich wędrówek- lęk wysokości. Przykleja się plecami do jednej ze skał i tak zostaje niczym zastygnięty robaczek w naszym nadmorskim bursztynie. Maciek poleciał już dawno do góry a my stoimy tak we dwoje od dobrych 10 minut witając się z każdym, kto nas wymija. Stoję i zachodzę w głowę- co tu jeszcze powiedzieć, żeby go zmotywować? Przecież nie rozbije tu namiotu i nie zostanie na zawsze więc albo do góry albo wcale. Okazuje się, że to ostatnie zadziałało i Mateusz na trzęsących nogach rusza do góry (zwycięstwo!). Maszerujemy dalej, jesteśmy już blisko szczytu. Patrzę w lewo a tam ściana i dobre 200m w dół (nie mam zielonego pojęcia ile metrów jest w rzeczywistości ale moja wyobraźnia tak właśnie wymierzyła). Za nami cudowna panorama, w dole cały czas widzimy Czarny Staw Gąsienicowy, czasami też Zamarzły Staw i Karb, który wydaje się być tuż pod naszymi nogami a przecież dopiero co tam byliśmy.
Po lewej stronie zdjęcia widać przełęcz Karb, po prawej fragment Czarnego Stawu. Widzicie w dali tą linię horyzontu? Przecież to istna magia!
Mateusz (w zestawie ze swoim przyjacielem- lękiem wysokości) dzielnie walczy, jeszcze kawałeczek, chwilka i zaraz będziemy!
Patrzę do góry i wiem, że już niewiele zostało, że jeszcze tylko kilka kroków, kilka wspięć i jesteśmy aaale, przecież nie mogłoby być zbyt lekko i pięknie więc spotykamy w tym momencie Panią, która schodząc zostawia nam żarcik-informację o treści „nie wchodźcie tam, nie ma sensu, tam wieje” i w tym momencie czuję na sobie spojrzenie Mateusza, który swoim wymownym wzrokiem jest gotów zawrócić i wręcz zbiec na dół w bezpieczne miejsce na ławce w schronisku. Patrzę na niego zrezygnowana- no błagam, przecież już praktycznie jesteśmy a to był tylko żarcik, po za tym cały czas wieje więc nie sądzę, żeby 2 metry przed szczytem wiało dużo mniej niż na samym szczycie. Dobra, poszedł dalej, nie zatrzymał się ani nie zawrócił, jest dobrze. Okazuje się że przed nami ostatnia skałka, która wymaga żeby się na nią wgramolić i jesteśmy, UDAŁO SIĘ! Witamy na Kościelcu z wysokości 2155m n.p.m. Panorama zwala z nóg.
I tak to właśnie wygląda: z jednej strony ja- szczęśliwy pączek, z drugiej on z miną w stylu „dobra Grażyna, rób prędko to zdjęcie i schodzimy stąd jak najszybciej”
Ja, strongwoman znad morza na szczycie Kościelca- polecam 🙂
Na szczycie klasycznie- przerwa śniadaniowa, chwila dla fotoreporterów i ruszamy w dół. Schodzimy na Karb a później drugą stroną do Murowańca- przez szlak prowadzący przy Zielonym Stawie Gąsienicowym.
Słyszałam już od kilku osób, że na wybrane szczyty powinno wchodzić się maksymalnie raz i wystarczy (ewentualnie dwa razy- latem i zimą) aczkolwiek myślę, że dzięki takim widokom i panoramie, która się nam zaprezentowała to na Kościelca mogłabym wchodzić bez końca :).
PS: Na szczęście nie było tak tragicznie cały czas, Mateusz po kilku minach na szczycie oswoił się z widokami oraz wysokością i po chwili już na spokojnie, zadowolony pozował do „szczytowego” zdjęcia (zamieszczam dowód, żebyście nie myśleli, że jestem sadystką, która ciąga przerażonych i momentami prawie sparaliżowanych ludzi na Kościelca).
dowód, uśmiecha się nawet!
Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu dzisiejsza relacja bo już niedługo następna ale jeszcze nie zdradzę skąd, cierpliwości 🙂
Dziękuję Wam ogromnie, że tu jesteście, że czasem wpadacie na bloga czy fanpage i chce się Wam czytać moje wypociny, jesteście super!
Buziaki,
Patka! ;*
dc